Światła jarzeniówek cicho brzęczały nade mną, gdy leżałam na szpitalnym łóżku, a moje ciało drżało z wyczerpania i morfiny. Cesarskie cięcie trwało dłużej niż się spodziewano – trzy godziny szarpania, ucisku i bólu, który sprawił, że czułam się jednocześnie złamana i pusta w środku. Pamiętam, jak szeptałam, a mój głos łamał się od płaczu: „Czy ktoś mógłby potrzymać dziecko, żebym mogła odpocząć?”.
Nikt nie odpowiedział.
Pielęgniarka uśmiechnęła się uprzejmie, zanim zniknęła na korytarzu. Mój mąż, Mark, poszedł do domu „sprawdzić psa”. Mama siedziała w poczekalni, przeglądając telefon. Mijały godziny, a cisza stawała się nie do zniesienia. W łóżeczku obok mnie leżał mój nowo narodzony synek, jego maleńka klatka piersiowa unosiła się i opadała niczym krucha obietnica. Chciałam wyciągnąć rękę, przytulić go, ale moje ramiona były jak z ołowiu.
O świcie moja mama wparowała do pokoju w jaskrawej, kwiecistej bluzce, z nieskazitelnym makijażem i perfumami zbyt mocnymi jak na sterylne powietrze. „Uśmiechnij się!” – zaćwierkała, unosząc telefon. Próbowałam, ale zamiast tego moje usta drżały. Później opublikowała zdjęcie z podpisem: Najlepsze rodzinne wakacje!
Wakacje z rodziną. Wpatrywałem się w ekran, otępiały.
Przez kolejne kilka tygodni rekonwalescencja przebiegała powoli. Szwy piekły, plecy bolały, a każdy krok przypominał brodzenie po szkle. Mark pracował do późna każdej nocy – a przynajmniej tak twierdził. W domu pachniało mlekiem modyfikowanym i antyseptykiem, a ja czasami przyłapywałam się na płaczu bez powodu, tuląc syna, jakby on też miał zniknąć.
Potem, sześć tygodni później, mój telefon zaczął wibrować na blacie. Raz. Dwa. Potem bez przerwy. Osiemdziesiąt osiem nieodebranych połączeń.
To była moja siostra, Hannah. Następnie nadeszła wiadomość, natarczywa, niemal histeryczna: