Potem pojawiła się lista najważniejszych aktywów: portfel akcji, dom z widokiem na plażę w Carmel, kolekcja dzieł sztuki. Z każdym z tych przedmiotów Marcus wyraźnie się stroił, rozpierając się na krześle, jakby nabierał pewności siebie. Rzucił Frankowi triumfalne spojrzenie, a jego oczy błyszczały zimnym blaskiem zwycięzcy.
„Wiesz” – powiedział Marcus, odchylając się do tyłu i splatając palce za głową – „Olivia zawsze miała słabość do… projektów. Naprawdę krwawiące serce”. Spojrzał prosto na Franka, a jego usta wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. „Na przykład dom Carmel. Uwielbiała to miejsce. Trochę zbyt rustykalne jak na mój gust, ale miała swoje małe projekty. Spodobałoby ci się, Frank. Mnóstwo drewna do… no wiesz, strugania”.
Obraza, tak bezceremonialnie okrutna, spadła na cichy pokój z siłą fizycznego ciosu. Zrogowaciałe dłonie Franka, ukryte pod wypolerowanym mahoniowym stołem, zacisnęły się, a kostki palców pobielały. Przez lata znosił arogancję Marcusa dla dobra Olivii, ale ta ostateczna profanacja jej pamięci, w tym pokoju, była najgłębszym zranieniem ze wszystkich. Milczał, niczym posąg godności przeciwstawiający się fali pogardy.
Pan Davies przeczytał ostatnie wersy testamentu i złożył papier. Marcus odsunął lekko krzesło, niczym drapieżnik gotowy rzucić się na swoją zdobycz.
„I to” – powiedział prawnik, robiąc pauzę, by zdjąć okulary i wytrzeć je chusteczką – „kończy odczytywanie głównego testamentu pani Thorne”. Założył okulary z powrotem. „A teraz przechodzimy do głównego majątku, którego wartość szacuje się na dwanaście milionów dolarów”.
Szeroki, zachłanny uśmiech rozświetlił twarz Marcusa. Pochylił się do przodu, opierając łokcie na stole, nie mogąc ukryć ekscytacji. „Szanowana postać” – powiedział, jakby komentował pogodę. „Olivia zawsze miała dobre oko do inwestycji. Chyba odziedziczyła to po mnie”.
„Zgodnie z aneksem sporządzonym przez panią Thorne pięć lat temu” – kontynuował pan Davies, jego głos był idealnie spokojny – „te aktywa nie miały być dziedziczone bezpośrednio. Zamiast tego zostały w całości przekazane Funduszowi Powierniczemu Rodziny Olivii Miller-Thorne ”.
Uśmiech Marcusa zbladł, zastąpiony błyskiem konsternacji. „Zaufanie? Dobrze. Formalność. Jestem pewien, że to ja jestem…”
„Jedynym powiernikiem” – oznajmił pan Davies, przerywając mu i pozwalając słowom zawisnąć w powietrzu niczym wyrok sędziego – „posiadającym absolutną i całkowitą władzę dyskrecjonalną nad podziałem i wykorzystaniem wszystkich środków… jest pan Frank Miller ”.
Próżnia dźwięków wypełniła pomieszczenie. Pewny siebie uśmieszek na twarzy Marcusa pękł, roztrzaskał się i zniknął, odsłaniając surowe, brzydkie płótno niedowierzania i przerażenia. Krew odpłynęła mu z policzków. Spojrzał z prawnika na skromnego stolarza, jakby obu nagle wyrosły rogi.
Pan Davies, ignorując bełkoczącego zięcia, obrócił pełne szacunku spojrzenie na mężczyznę, który przed chwilą był obiektem tak głębokiej pogardy. Zwrócił się do niego nie jak do ubogiego krewnego, lecz jak do najpotężniejszego człowieka w pomieszczeniu.
„Panie Miller” – zapytał prawnik czystym i formalnym głosem. „Jakie są pana instrukcje dotyczące tych funduszy?”
Ciszę w końcu przerwał zduszony okrzyk Marcusa. „Co? To niemożliwe! To pomyłka!” Zerwał się na równe nogi, a jego drogi garnitur nagle wyglądał jak kostium. „On jest cieślą! Co on wie o zarządzaniu dwunastoma milionami dolarów? Olivia nigdy by… Nigdy by mu tego nie powierzyła!”
Jego głos, niegdyś tak władczy, był teraz rozpaczliwym, łamiącym się błaganiem. Spojrzał na Franka, szeroko otwartymi oczami z narastającym przerażeniem, a dynamika ich relacji została wywrócona do góry nogami w jednym, druzgocącym zdaniu.
Frank wziął powolny, głęboki oddech, pierwszy spokojny oddech tego dnia. Ciężar żalu wciąż w nim był, ale teraz dołączył do niego ciężar głębokiej odpowiedzialności. Nie patrzył na Marcusa. Zwrócił się do prawnika spokojnym i pewnym głosem, przepełnionym cichym autorytetem, który towarzyszył mu od zawsze.
„Panie Davies” – zaczął. „Po pierwsze, proszę przeznaczyć te fundusze na realizację wszystkich deklaracji charytatywnych mojej córki. A potem podwoić te kwoty”. Zrobił pauzę, pozwalając, by polecenie padło. „Po drugie, chcę, żeby ustanowił pan stypendium Olivii Miller na rzecz sztuki . Pokryje ono pełne czesne dla uczniów z ubogich rodzin, którzy chcą studiować malarstwo – jej wielką pasję”.
Frank zamilkł, a przed oczami przemknęła mu wizja szesnastoletniej Olivii, z jej sztalugą ustawioną pod starym dębem na ich podwórku, dłońmi i dżinsami umazanymi farbami olejnymi i promiennym uśmiechem. „Powiedziała, że tylko wtedy świat ma sens” – powiedział cicho, niemal do siebie.
Dopiero wtedy przeniósł wzrok na rozpadającą się postać zięcia. Po raz pierwszy nie było w nim filtra uprzejmości, tylko jasna, twarda prawda.
„Co do pana Thorne’a” – powiedział Frank głosem pozbawionym złośliwości, ale przepełnionym żelazną stanowczością. „Będzie otrzymywał miesięczne stypendium z funduszu. Kwota będzie równa mojej miesięcznej emeryturze. Uważam, że tysiąc pięćset dolarów powinno wystarczyć na czynsz i zakupy spożywcze. Myślę, że każdy zasługuje na szansę zrozumienia wartości uczciwej pracy”.
Marcus zamarł, otwierając i zamykając usta jak ryba na pokładzie. Wyrok był tak trafny, tak poetycko sprawiedliwy, że nie pozostawiał miejsca na dyskusję. Nie był mściwy; to była lekcja wykuta w ogniu własnej arogancji. Wybiegł z biura, niknąc jak szczątki, ciągnąc za sobą puste groźby pozwów, a za nim rozbrzmiewał dźwięk rozpadającego się świata.