Po drugiej stronie lśniącego stołu, jego zięć, Marcus Thorne , stanowił studium kontrastów. Ubrany w idealnie skrojony garnitur, który prawdopodobnie kosztował więcej niż samochód dostawczy Franka, inwestor w nieruchomości emanował aurą niecierpliwego poczucia wyższości. To spotkanie nie było okazją do żałoby; to była formalność, ostatnia przeszkoda administracyjna, zanim będzie mógł wchłonąć pokaźny majątek zmarłej żony do swojego rozległego portfela.
Zanim prawnik, pan Davies, zdążył zacząć, Marcus warknął do telefonu: „Sprzedaj nieruchomość w Aspen. Nie obchodzi mnie wartość sentymentalna, tylko do piątku złóż mi najlepszą ofertę”. Zamknął telefon i obdarzył Franka chytrym, drapieżnym uśmiechem.
„Nie martw się, Frank” – powiedział Marcus głosem ociekającym protekcjonalnością. Kiedyś był czarującym młodym mężczyzną, tym, który oczarował Olivię obietnicami i elegancją. Frank od początku dostrzegał rysy – niecierpliwość wobec kelnerów, sposób, w jaki jego wzrok przeskakiwał na zegarek, gdy Olivia mówiła o swojej pasji do sztuki. Ale córka go kochała, więc Frank próbował. Daj mu szansę, tato – powiedziała. Pod tym wszystkim kryje się dobre serce. Frank próbował, dla niej.
„Dopilnuję, żebyś dostał wystarczająco dużo, żeby kupić nowy komplet opon do tej twojej starej ciężarówki” – kontynuował Marcus, klepiąc Franka po ramieniu. Gest miał wyglądać przyjaźnie, ale brzmiał jak potwierdzenie dominacji. „Olivia by tego chciała”.
Frank nic nie powiedział. Po prostu spojrzał Marcusowi w oczy, jego oczy były czyste i spokojne. Pamiętał obietnicę złożoną Olivii, ale pamiętał też jej ciche łzy, które widział w ostatnich latach, te, które zawsze szybko ocierała i zrzucała na karb alergii albo smutnego filmu. W przytłaczającej ciszy tego luksusowego pokoju rozpoczęła się już walka woli, choć tylko jedno z nich zdawało się o tym wiedzieć.
Pan Davies, mężczyzna o nienagannej postawie zawodowej, odchrząknął i zaczął czytać testament sporządzony przez Olivię. Jej głos, wyważony tonem, wypełnił pomieszczenie – głos pełen miłości i ciepła, mówiący o dwóch najważniejszych dla niej mężczyznach.
Kiedy w testamencie wspomniano o osobistych pamiątkach dla Franka – kolekcji zniszczonych albumów ze zdjęciami, jej ulubionych powieściach pierwszego wydania – Marcus parsknął krótkim, ostrym śmiechem. Był to dźwięk czystej kpiny, jakby sentymentalne drobiazgi były walutą głupców.
„Chryste” – mruknął, wystarczająco głośno, żeby wszyscy usłyszeli. „Przechowywała tyle gratów? Mógłbyś otworzyć sklep z używanymi rzeczami, Frank”.
Frank zacisnął szczękę, ale jego wyraz twarzy pozostał stoicką maską. Pamiętał dzień, w którym on i Olivia znaleźli egzemplarz „Wielkiego Gatsby’ego” w zakurzonej księgarni, ekscytację w jej oczach jak u dziecka w bożonarodzeniowy poranek. Te pamiątki nie były „śmieciami”, lecz artefaktami jej życia.