Nie siedzieli w skarbcach Apex Nova. Przez chwilę siedzieli w moich. Pustka ustąpiła. Wątpliwości wciąż tliły się pod spodem. Zaiskrzyło coś, czego nie czułem od czasu odpalenia dźwigni. Pytanie Jasona przypomniało mi, że gra się nie skończyła. Właściwie, to dopiero się zaczęła tamtej nocy. Moje mieszkanie wyglądało bardziej jak szafka na dowody niż dom pełen kontraktów, segregatorów i bazgrołów.
Notatki piętrzyły się wysoko na kuchennym stole, rozsypując się po podłodze w nierównych stosach. Lampa nade mną migotała, rzucając długie cienie na bałagan. Prawie słyszałam Marcusa Haila w jego przeszklonym penthousie po drugiej stronie miasta, popijającego coś drogiego i ćwiczącego fragmenty przed jutrzejszą rozmową z inwestorami. Miał panoramę miasta.
Miałam łuszczącą się farbę i papier poplamiony śladami kawy. Kontrast był wręcz komiczny. Siedziałam na krześle, otulona ciszą. Ciszą, która uciska pierś i sprawia, że powietrze wydaje się cięższe niż powinno. Mój telefon co jakiś czas wibrował, sygnalizując kolejną, pełną niepokoju wiadomość od jednego z inżynierów. Ale nie odebrałam.
Nie miałem pocieszenia, które mógłbym dać. Miałem tylko pliki, które wyciągałem z pudeł, resztki po negocjacjach kontraktowych, po każdym spotkaniu budżetowym. W każdej chwili walczyłem z całych sił, żeby utrzymać nasz projekt przy życiu. Samotność była dotkliwa. Poświęciłem lata swojego życia Apex Nova.
A w zamian zostałem odrzucony jak zużyta płytka drukowana. Ta myśl mnie dręczyła. Może mieli rację. Może już po mnie. Za każdym razem, gdy ta wątpliwość szeptała, inny głos się bronił. Ten, który nie dawał mi spać całą noc, ten, który walczył z cięciami budżetowymi. Ten, który nie pozwolił, by moja praca zniknęła pod czyimś nazwiskiem.
Oczy piekły mnie, gdy przerzucałem teczkę za teczką. Wydawało mi się to bezcelowe, jak grzebanie w popiołach, dopóki nie otworzyłem jednej żółtej koperty schowanej pod stosem starych raportów kwartalnych. W środku znajdował się wydrukowany e-mail. Oznaczony datą sprzed dwóch lat. Natychmiast go sobie przypomniałem. Dział finansowy ogłosił tłumaczenie dotyczące reorganizacji budżetu.
Nasz zespół miał zostać zmiażdżony. Tej nocy siedziałem do świtu, opracowując alternatywny plan, który miał objąć nasz system modułowy przez odrębną jednostkę prawną. Puls przyspieszył, gdy przeczytałem te słowa ponownie, tym razem wolniej, pozwalając każdemu zdaniu przebić się przez mgłę wyczerpania, pogrzebaną w połowie. E-mail zawierał klauzulę tak zwyczajną, że wyglądała niemal nieszkodliwie.
W przypadku zakończenia finansowania projektu lub zakończenia nadzoru nad kierownictwem, wszystkie prawa wracają do pierwotnego architekta do czasu pełnej reintegracji. Odłożyłem papier, drżąc rękami. To był wątek. Nikt inny tego nie zauważył. Marcus myślał, że pozbawienie mnie tytułu daje mu kontrolę. Uważał, że publiczne upokorzenie przekreśla lata przygotowań.
Ale nie wiedział, nikt z nich nie wiedział, że ich odcięcie mnie od sieci uruchomiło dokładnie tę samą klauzulę, która oddała mi patent z powrotem. Pokój wciąż był mały, wciąż zagracony, wciąż duszny. Ale nagle poczułem się mniej jak w więzieniu, a bardziej jak w samotnym centrum dowodzenia, wyczerpany. Absolutnie.
Pod bólem kryło się coś twardszego, bardziej stanowczego. Właśnie wręczyli mi klucz. Pierwsza próba w Marcusie Hailsie. Empire dotarło w czwartek rano, dokładnie dziewięć dni po moim zwolnieniu. Nie byłem tam osobiście, ale nie musiałem. Wieści rozchodzą się szybko, a technologia jeszcze szybciej, gdy coś idzie nie tak.
Przed pieniędzmi inwestorzy przylecieli z trzech miast stłoczonych w Apex, Nova i Sleek Glass Auditorium. Marcus obiecał im perfekcyjny występ podczas niezwykle choreograficznej prezentacji produktu. Spektakl, który przekonuje ostrożnych mężczyzn w garniturach do poluzowania sznurków czeków na miliardy dolarów. Zamiast tego, otrzymali ciszę.
Panel demonstracyjny rozświetlił się, zamigotał, a potem zamarł na pojedynczej linijce tekstu, świecącej sterylną szarością na białym ekranie. Autoryzacja licencji wygasła. Początkowo nikt zdawał się nie rozumieć, co to znaczy. W pomieszczeniu panował gwar uprzejmego zmieszania, takiego, które zazwyczaj łagodzi drobne usterki techniczne. Marcus, zmuszony do śmiechu, tym naciąganym zbyt cienko, machnął ręką do zespołu inżynierów z tyłu.
Tylko jedna czkawka i 2 minuty zamieniły się w 10, 10 w 20. Każde kliknięcie dało ten sam rezultat. Autoryzacja licencji wygasła. Siedziałem w domu, w moim ciasnym mieszkaniu, i obserwowałem, jak aktualizacje napływają przez prywatny kanał na Slacku. Mój stary zespół wciąż mnie nie usunął. Logan napisał: „Pocą się. Operatorzy nie mają dostępu do środowiska testowego”. Priya dodała pojedynczy amoniak do zamka.
Odchyliłem się na krześle, a kąciki moich ust mimowolnie uniosły się w górę. W końcu nadszedł moment, na który czekałem w samym środku zamieszania. Ellen, dyrektor operacyjny, podniosła głos, przekrzykując nerwowe szepty. „Czekaj” – powiedziała, unosząc tablet. „Czy mówimy, że faktycznie straciliśmy kontrolę nad platformą?”. Słowa te przecięły salę.
Inwestorzy odwrócili głowy zgodnie, mrużąc oczy. Uśmiech Marcusa bledł, a starannie wypolerowana maska zbladła. Po raz pierwszy wyglądał mniej jak ACO, a bardziej jak dziecko przyłapane na kradzieży ze słoika z ciasteczkami. Nie. Zachwiał się, szarpiąc spinki do mankietów. „Mamy zwolnienia. Wszystko w porządku”. Ale jego głos go zdradził.
Zadrżał na ostatniej sylabie, na tyle, by wywołać falę wątpliwości wśród tłumu. Wyobraziłem go sobie stojącego w swoim szytym na miarę garniturze w ostrym świetle audytorium, z potem zbierającym się pod kołnierzykiem. Podczas gdy dyrektorzy szeptali, inwestorzy spoglądali na zegarki, a ja na mnie. Siedziałem kilometry dalej, na używanym krześle przy zagraconym stole, czując cichy przypływ triumfu pulsujący w moich żyłach.
To była siła przygotowań, nagroda za przeczytanie każdej linijki każdego kontraktu, kiedy nikt inny się tym nie przejmował. Myśleli, że moje zwolnienie zakończyło całą historię. Nie zdawali sobie sprawy, że uwolnienie mnie uruchomiło te same szpony, które zamieniły system w zamknięty skarbiec, który tylko ja mogłem otworzyć. Nie triumfowałem na głos.
Nie zamieszczałem w internecie zagadkowych wiadomości. Po prostu skrzyżowałem ramiona, odetchnąłem ciszą mojego mieszkania i pozwoliłem, by satysfakcja osiadła głęboko w mojej piersi. Po raz pierwszy od tamtej zasadzki w sali konferencyjnej nie czułem się wymazany. Czułem się nieunikniony. Powiedz mi, który moment uderzył cię najmocniej? Zamarcie systemu na oczach inwestorów czy wyraz twarzy Marcusa, gdy Ellen zapytała, czy stracili kontrolę.
A jakie zakończenie macie nadzieję zobaczyć? Podzielcie się swoimi przemyśleniami poniżej. Czytam ze sobą każdego dnia, bo historia jeszcze się nie skończyła. Kolejny zwrot akcji będzie jeszcze ostrzejszy. Dzień po tym, jak demo się zawaliło, zadzwonił mój telefon z numerem, który od razu rozpoznałem. Dział kadr, którego prawie nie odebrałem. Część mnie chciała, żeby zamilkł, żeby im przypomnieć, że nic im nie jestem winien. Ciekawość wzięła górę.
Jaką wymówkę wymyślą teraz, Deino? Głos był zerwany, wygładzony i przesadnie radosny. Jak się trzymasz? Byliśmy tak zaniepokojeni. To słowo padło jak żart. Gdzie była ich troska, kiedy Marcus powalił mnie przed zarządem? Gdzie była, kiedy zespół wpadł w panikę? Kiedy system zaczął im się wymykać z rąk, przycisnęłam telefon mocniej do ucha, nie z potrzeby, ale bez kontroli.
„W porządku” – powiedziałem beznamiętnie. „Dobrze, dobrze” – ciągnął przedstawiciel, jakby bał się, że się rozłączę. Słuchaj, ostatnie kilka dni było trudne, ale kierownictwo mówiło i czujemy, że byłoby to korzystne dla obu stron. Gdybyś wrócił, z chęcią przywrócilibyśmy ciągłość. Zamknąłem oczy, pozwalając, by słowa mnie pochłonęły. Obopólnie korzystne.
Przywrócić ciągłość. Piękne frazy owinięte w desperację. Nie dzwonili, bo mnie cenili. Dzwonili, bo tonęli. Wyobraziłem sobie Marcusa krążącego po swoim narożnym gabinecie, domagającego się od działu kadr tego bałaganu. Prawdopodobnie przećwiczyli tę rozmowę, dobierając frazy, które brzmiały ciepło, ale nie przepraszająco. Pilnie, ale nie rozpaczliwie.
Nie zdawali sobie sprawy, że każda sylaba ociekająca strachem, sprawiała, że mój głos brzmiał spokojnie. „Chcesz, żebym wróciła?” „Tak” – odparła szybko. „Inwestorzy są zaniepokojeni, a zespół wyraźnie cię szanuje. Chodzi o stabilność. Z chęcią omówimy ewentualne korekty twojego wynagrodzenia”. I oto był. Pieniądze na przynętę, uniwersalny plaster, który ich zdaniem mógł opatrzyć każdą ranę.