Poród, którego nie planowałam
Nie planowałam cesarskiego cięcia. Po dziewiętnastu godzinach bezowocnego porodu głos lekarza przebił się przez mgłę: „Musimy cię zabrać na operację”.
Pamiętam sterylne światło, zapach antyseptyku i dreszcz, który przeszedł mi po kręgosłupie, gdy wjeżdżali na salę operacyjną. Powiedzieli, że moje ramiona były przypięte dla bezpieczeństwa. Ale jedyne, co mogłam myśleć, to jak bardzo to było nie w porządku – być skrępowaną, bezsilną i wyczerpaną ponad wszelkie słowa.
Potem rozległ się dźwięk, który wszystko zmienił: pierwszy płacz mojego dziecka. Świat się przechylił, a w tym płaczu była jednocześnie ulga i niedowierzanie. Pokazali mi go na ułamek sekundy – malutkiego, fioletowego, idealnego – a potem zniknął, żeby go umyć i zmierzyć.
„Zobaczysz go w trakcie rekonwalescencji” – powiedział ktoś łagodnie.
Ale ja już słabłam — ze zmęczenia, z adrenaliny, z bólu związanego z zostaniem matką w chwili, która wydawała się jednocześnie piękna i nieznośnie samotna.
Cisza rodziny
Na sali pooperacyjnej położyli go na mojej piersi – ciepłego, oddychającego, prawdziwego. Moje ciało drżało. Chciałam go trzymać, nie zasnąć, ale miałam wrażenie, że moje ramiona należą do kogoś innego.
„Czy ktoś mógłby potrzymać dziecko, żebym mogła odpocząć?” – wyszeptałam.
Pielęgniarka rozejrzała się. „Sprawdzę, czy jest tu twoja rodzina”.
Nie byli. Byli na Hawajach – moja matka, moja siostra i mój ojczym.
Znali mój termin porodu. Wiedzieli, że rodzę. Ostatnia wiadomość od mojej mamy przed wejściem na pokład brzmiała: „Powodzenia! Startujemy. Zadzwoń do nas, jak będzie ”.
❤️❤️❤️
Trzy serca. Brak obecności. Brak planu.