Fluorescencyjne światła nade mną rozmywały się w białą mgiełkę, a ból szarpał moją pierś niczym żywa istota. Oddychałam płytko, każdy drapał mnie po żebrach. Słyszałam głosy lekarzy – dalekie, stłumione, jakbym była pod wodą.
A potem usłyszałem jego.
„Przestań dramatyzować, Anno” – powiedział mój ojciec ostrym, niecierpliwym tonem. „Claire potrzebuje mnie teraz bardziej. Jej biuro właśnie straciło ważnego klienta”.
Słabo odwróciłem głowę w jego stronę. Ojciec stał w drzwiach, z telefonem w dłoni, w marynarce na wpół rozpiętej. Jego oczy – te spokojne, wyrachowane oczy, które zamknęły już setki umów biznesowych – nawet nie drgnęły, gdy mówił.
„Tato” – wyszeptałam, ledwo mogąc wymówić słowo. „Proszę…”
Nie obejrzał się. Drzwi zatrzasnęły się za nim i ten dźwięk, ten cichy, ostatni trzask, był tym, który coś we mnie złamał.
Pielęgniarka próbowała mnie pocieszyć, regulując kroplówkę i mamrocząc, że zaraz wróci. Ale ja wiedziałam lepiej. Claire zawsze była na pierwszym miejscu. Od dziecka była tą jedyną – zorganizowaną, błyskotliwą i nieskończenie ambitną. Ja byłam tą cichszą córką, tą, która malowała zamiast nawiązywać kontakty, która trzymała się w cieniu, podczas gdy mój ojciec i siostra budowali swój świat umów i terminów.
W miarę jak minuty przeradzały się w godziny, mój wzrok ciemniał. Ból rozprzestrzeniał się niczym ogień, paląc lewy bok i ramię. Ktoś wołał lekarza. Aparaty medyczne wrzeszczały z przerażenia. Traciłam i odzyskiwałam przytomność, dostrzegając przebłyski chaosu – przerażone oczy pielęgniarki, zimny metal defibrylatora, głos wołający moje imię.