Przeprowadziłam się do małego domku na skraju domu seniora, tuż za miastem. Czyste, proste światło wpadało przez każde okno. Nie był okazały, ale był mój. Nikt tu nie zostawiał prania chemicznego. Nikt nie zakładał, że odbiorę obiad albo przypomnę sobie o spotkaniach, o których nigdy mi nie mówiono. Posadziłam pomidory na wąskiej grządce za domem.
Robert by się ze mnie nabijał z tych odstępów, mówiąc, że nigdy nie dałam niczemu miejsca na oddech, ale i tak rosły, powolne i uparte jak ja. Naomi odwiedza mnie co weekend. Przynosi rysunki ze szkoły i zawsze nalega, żeby sprawdzić rośliny. Dzwoni do ogrodu, żeby sprawdzić godziny otwarcia. Pozwalam jej. Dedra też czasami wpada.
Niewiele mówi o tym, co się stało. Ja też nie, ale przynosi kawę, siada naprzeciwko mnie z cichym spojrzeniem i to wystarczy. Celeste nie dzwoniła. Vincent też nie. Nie będę czekać. Większość poranków spędzam na długich spacerach. Piję herbatę bez pośpiechu, czytam książki bez przerwy. Są dni, kiedy nie rozmawiam z nikim poza ptakami i kobietą przy bramie.
To też są dobre dni. Już nie czuję się niewidzialna. Nie czuję się mała. Czuję się sobą, kimś, kim nie zdawałam sobie sprawy, że przestałam być, dopóki nie przypomniałam sobie, jak to jest być widzianą. A kiedy Naomi obejmuje mnie i mówi: „Jesteś moją ulubioną osobą”, wierzę jej, bo teraz wiem, że zasługuję na to, by mnie wybrano.